Z upływem lat z różnych przyczyn coraz rzadziej zaglądałem na Kaszuby do rodzinnego Borowego Młyna. Przeważnie były to wyjazdy latem w pierwszą niedzielę sierpnia – na doroczny odpust parafialny i jesienią we Wszystkich Świętych – na groby.
Na ojcowiźnie samodzielnie i samotnie gospodarował starszy brat. To właśnie samotność sprawiła , że gospodarstwo stawało się coraz bardziej „ekologiczne”, a obejście popadało w ruinę. O goszczeniu się nie było mowy. Za kontakty rodzinne musiała wystarczyć chwila rozmowy.
Przy okazji odpustowego wyjazdu chętnie zaglądałem za to do kuzyna mieszkającego z rodziną na wybudowaniu w uroczej dolinie rzeki Prądzona. Niewielkiej rzeczki, ale w opowieściach rodziców pełnej dorodnych pstrągów. Mających schronienie wśród korzeni rosnących nad brzegiem olch. Współczesne bagrowanie i zrobiona przy tym wycinka drzew zniszczyła ich siedliska. Prowadzone zarybienia w tej sytuacji niewiele dały.
Gospodarowanie na kaszubskich piaszczystych górkach było i jest nie lada sztuką. Kuzyn sobie radził. Podobnie jak wcześniej jego ojciec. Dorabiając pracą w lesie. Zaś po transformacji gospodarczej jako przedsiębiorca – świadcząc usługi na rzecz Lasów Państwowych. Jak powiadał, bywały lata, że utrzymywał gospodarstwo z dochodów z pracy poza rolą. Również kilka koni – hobby i oczko w głowie gospodarza. Jak nieraz żartowałem – ostatnie konie w Borowym Młynie.
Na tutejszym cmentarzu został pochowany mój ojciec. Na jego grobie stanął pomnik. Ziemia pod nim zaczęła z upływem czasu osiadać. Zaczął się zapadać.
Ktoś nawet powiedział, że to wszystko dlatego, że ojciec się w grobie przewraca widząc marnotrawienie przez następcę dorobku jego życia. Ale cóż? Święte prawo nowego właściciela dowolnie rozporządzać swoim majątkiem.
Przy okazji któregoś po odpustowego obiadu mama kuzyna, a moja ciotka kategorycznie oświadczyła , że albo z bratem wyprostujemy pochylony nagrobek, albo ona na własny koszt wynajmie fachowców, którzy to zrobią! Na dokładkę wszystkim o tym opowie. I będziemy mieli przerąbane przed całą wiejską społecznością.
Nie szło dalej zwlekać. Jak zawsze pierwszy do pomocy znalazł się Marcin – młodszy z moich synów. Zaopatrzeni w potrzebne materiały i narzędzia pojechaliśmy na wieś. Brat również znalazł się chętny do pracy. Widać było, że już wcześniej miał okazję przyjrzeć się montażowi nagrobków. Przyniósł potężny kilkumetrowy drąg, który pozwolił ruszyć ciężkie elementy i ustawić w pierwotnym położeniu. Poluzowaną granitową tablicę umocowaliśmy mrozoodpornym klejem i robota była skończona.
Zajęło to co prawda trochę więcej czasu, niż napisanie tych kilku zdań. Ale i tak mieliśmy przed sobą wolne popołudnie. Co tu robić? Na grzyby, czy na ryby? Najlepiej i jedno i drugie. Rodzony zaproponował wyjazd w Kobyle Góry. Duży kompleks sosnowych borów ze śródleśnym jeziorkiem Gburek.
Mając przewodnika jechaliśmy jak po sznurku. Zaparkowaliśmy nad jeziorem i dalej w las za grzybami. Było ich sporo. Prawdziwki, podgrzybki, dorodne kurki i wiele innych rzadziej zbieranych gatunków– zwanych potocznie na Kaszubach bełtkami . Z tego co wiem, nazwa ta nie ma nic wspólnego z powstałym później określeniem tanich win owocowych.
W pagórkowatym terenie mimo wysiłków szybko straciłem z oczu swoich towarzyszy. Nawoływania też nic nie dały. Żadnego odzewu. Cisza. Po raz pierwszy dostałem w lesie pietra. Bojąc się zabłądzić. Jak również z troski o swojego małolata. Górka do górki podobna i wszędzie takie same sosny. Jak wiedziałem, w niektórych kierunkach las ciągnął się nawet do 30 kilometrów. Nie cieszyły nawet co rusz spotykane grzyby. Co robić?
W pewnej chwili usłyszałem dochodzący z oddali warkot silnika traktora. Ulżyło mi na duszy. Znajdę pracujących w lesie i zapytam o drogę. Warkot cichł i znowu się pojawiał. Uparcie maszerowałem w obranym kierunku. Dotarłem w końcu do pracujących przy zrywce. Na moje pytanie zadane miejscową gwarą: „gdze tu je Gburek?” dostałem również po kaszubsku odpowiedź: „sto metrów dali i na prawo”. Faktycznie było jezioro. Nasz samochód stał tak jak zaparkowaliśmy.
Co z Marcinem? Może jest razem z bratem? O tego ostatniego nie musiałem się martwić, znał te lasy jak własną kieszeń.
Odeszła mi ochota na dalsze grzybobranie. Wyjąłem wędki z bagażnika. Postanowiłem poczekać mocząc robaka w leśnym bajorku.
Na powierzchni wody nie było widać żadnych oznak żerowania ryb. Tylko lustrzane odbicie konarów drzew. Znalazłem kawałek brzegu wolnego od gałęzi i zarzuciłem przynętę. Długi czas nic się nie działo. Ale podeszły. Zaczęły regularnie brać spore płocie.
Tak byłem zaaferowany wędkowaniem, że nie usłyszałem kroków nadchodzącego człowieka. Za mną stanął Marcin. Cały i zdrowy. Kamień spadł mi z serca!
– Jak tutaj trafiłeś? I usłyszałem znaną z autopsji opowieść o traktorze. Zmienioną o tyle, że traktorzysta dodał od siebie, że godzinę temu jeden inny też pytał o drogę.
Odstąpiłem młodemu jedną ze swoich wędek. Bez pasji wędkarskiej, ale doskonale radził sobie nad wodą.
Przy holowaniu kolejnej sztuki nagle zakotłowało się koło spławika. Duży szczupak zaatakował moją rybę. Na haczyku wyjętej z wody wędki pozostał tylko korpus płotki. Druga część została odcięta zębami drapieżnika. Po chwili namysłu wrzuciłem do wody to co zostało na haku: „zjadłeś złodzieju ogon – zjedz i resztę!”
W tym miejscu było już po rybach. Przenieśliśmy się o kilkadziesiąt metrów w lewo. Tam jak gdyby czekały na nas okonie. Całe stado dorodnych garbusów. Kilka naprawdę ładnych sztuk trafiło do naszej siatki.
Nadszedł trzeci uczestnik naszej wyprawy. Po pełnym koszu było widać, że miał dar do szukania grzybów. Moje i Marcina zbiory razem wzięte to było mniej niż połowa tego, co znalazł Czesław. Ale w rybach byliśmy lepsi!
O szarówce wróciliśmy do wioski. Czas na kolację. Najlepiej ciepłą rybę z patelni. Nasz gospodarz rozłożył ręce; oleju – nie ma, mąki – nie ma. Jest chleb i sól.
Jakimś trafem w bagażniku naszego kombika był grill. W kartonie z grillem folia i węgiel drzewny. Nie poszliśmy spać głodni. Osolone okonie zawinięte w folię pięknie doszły na ruszcie. Najsmaczniejsze, jakie kiedykolwiek jadłem. Syn nie przepadał za rybami. Byłem zdziwiony, jak zapytał, czy może zjeść jeszcze jednego okonia?
Ile razy wracam z opowieścią o tamtych zdarzeniach i Marcina apetycie na kolejną rybę, z niezmiennym spokojem odpowiada: Byłem głodny.
Przypadek ten daję pod rozwagę rodzicom wybrzydzających niejadków.
Pozdrawiam serdecznie Eugeniusz Friede