Słowo od autora.
Zabrałem się za pisanie o okresie 1,5 roku pracy na rurze. Było to trzydzieści lat temu. Wydawałoby się, że wszystkie emocje z tego okresu to już przeszłość. Czy aby na pewno?
Mieszkając już w Słupsku, poznałem Zdzicha-kolegę po fachu. Spotykaliśmy się towarzysko co jakiś czas na wieczorach ćwiartkowych. Któregoś razu, święcie przekonani, że jego domownicy już smacznie śpią, wspominaliśmy różne zdarzenia z czasów jego pracy na eksporcie w Libii i mojej w Związku Radzieckim. Musieliśmy trochę przesadzić z fantazjowaniem. Okazało się, że jego żona wcale nie spała, tylko słuchała naszych wymysłów. Po moim wyjściu dostał nożem w plecy.
Na szczęście skończyło się na opatrunku rany w przychodni.
Po co w takim razie ruszać ten temat? W czasach mody na seriale, kusi napisanie opowieści w odcinkach. Chociażby dla wprawy w przelewaniu swoich myśli na papier.
Od czasów maturalnych coraz bardziej zaniedbywałem czytanie i pisanie. Prawie wtórny analfabetyzm. Może da się to jeszcze naprawić?
Czy kogoś zainteresują wspomnienia z przed lat? Skąd mam to wiedzieć? Wielu moich kolegów z tamtego okresu wspólnej pracy już nie żyje. Inni na pewno nie usiądą przed ekranem komputera, bo nie mają takiej potrzeby.
Pojedyncze epizody zdarzało się niejednokrotnie opowiadać znajomym.
Były w tym ciągu zdarzeń również elementy wędkarskie. Chociażby ten o 99 węgorzach złowionych jednej nocy. Czy też o wiązce batów przewożonych przez granicę.
Potencjalnych czytelników proszę o cierpliwość. O wszystkim po kolei. Tak jak było.
Opowieści Wędkarskie
Wielkie Łuki.
Swoistym sposobem wyróżniania pracowników w czasach PRL-u była praca na budowach eksportowych. Warunki płacowe dużo korzystniejsze niż w kraju. Na taki wyjazd trzeba było odczekać swoje w kolejce. Ale, jako że w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia ogonki w Polsce były chlebem powszednim, czekanie na wyjazd również mieściło się w ówczesnej rzeczywistości.
Doczekałem się i ja skierowania do pracy za granicą.
Mówiło się wtedy o wyjeździe na rurę. A dokładnie chodziło o budowę ropociągu surguckiego w byłym ZSRR. Generalnym wykonawcą tej inwestycji była firma Energopol, a moja bydgoska Przemysłówka jednym z podwykonawców bazy obsługowej w Wielkich Łukach (Obwód Psków).
Wielkie Łuki i Psków zapisały się w historii stosunków polsko-rosyjskich w czasach wyprawy wojennej króla Stefana Batorego. Batory pod Pskowem to również znany obraz naszego wielkiego malarza Jana Matejki. Z materialnych śladów wspomnianych zdarzeń historycznych zostały w Wielkich Łukach obwałowania ziemne twierdzy i pamiątkowa tablica. W świeższej pamięci mieszkańców tego stutysięcznego miasta są zmagania wojenne w czasie II wojny światowej, no i nasz, kilkuletni współczesny najazd.
Zakwaterowani byliśmy w specjalnie zbudowanej bazie socjalnej. Usytuowanej na obrzeżu miasta, zwanej popularnie Płoszczadką. Przy wejściu na teren bazy stała portiernia, obok świetlica i stołówka, a dalej campy mieszkalne dla kilkuset zatrudnionych na budowie osób. Campy to parterowe baraki z zestawionych obok siebie barakowozów z wejściem z korytarza i ze wspólnymi sanitariatami dla kilkudziesięciu osób. Zdecydowaną większość naszej eksportowej społeczności stanowili mężczyźni. Kobiet było zaledwie kilkanaście.
Rytm dnia wyznaczał czas pracy i czas wolny. Pracowaliśmy przez sześć dni w tygodniu. Raz na trzy miesiące, za odpracowane soboty, wyjeżdżaliśmy na tydzień do kraju.
Pracowałem z tymi samymi budowlańcami co w Polsce. A tutaj jacy odmienieni?! W pracy o czasie, a nawet przed czasem. Fakt faktem, najbardziej oczekiwany z rana na budowie był samochód dostawczy, przywożący w termosach kawę i herbatę. Gaszące pragnienie napoje szybko trafiały do 3 litrowych baniek po sokach i innych podobnych naczyń.
Miarą osobistych profitów każdego z zatrudnionych był czas spędzony na eksporcie. Nikt się nie śpieszył. Ale pracując najbardziej dokładnie, z zachowaniem wszystkich kanonów sztuki budowlanej, w czasie 8 godzin nieprzerwanej dłubaniny efekty rodziły się same. Nie da się robić, żeby nic nie zrobić!
Przed wjazdem na teren budowy. Widoczne budynki przyszłej stolarni i administracyjny.
Nikt nie miał potrzeby urywać się z pracy. Żadnych niecierpiących zwłoki spraw w urzędach, szkołach, przedszkolach, bankach itd. Przed godziną piętnastą nikt nie opuścił stanowiska pracy?!
Zdarzały się wyjątki. Podpadziochy byli na wagę złota. A dokładnie-jako ochotnicy do ręcznego rozładunku wagonów z workowanym cementem. Dostarczanym z Polski koleją w nieprzewidywalnych dniach tygodnia i tak samo nieprzewidywalnych porach dnia lub nocy.
W trakcie przeładunku na granicy i przetoków wagonów większość worków była rozerwana. Ekipa rozładunkowa po zakończonej pracy była tak dokładnie umorusana cementem, jak dla porównania-górnicy po zakończonej szychcie pyłem węglowym. Jednym zdaniem-za podpadkę w pracy lub na bazie-zrobieni na szaro.
Zostałem dokwaterowany do doświadczonego „eksportowca”. Miał za sobą już kilka miesięcy pobytu za granicą. Bogdan w Polsce mieszkał wraz z rodziną we Włocławku. Wprowadził mnie w pisane i niepisane reguły bytowania w społeczności „campu”: W potocznym języku współmieszkańcy jednego pokoju są „herbatnikami”. Nazwa wzięła się od wspólnego picia herbaty. Przy wyjściu z pokoju, obojętnie czy tylko na korytarz, czy do toalety, zamykasz za sobą drzwi na klucz. Nad drzwiami na ścianie wisi „kołchoźnik” – głośnik naszego radiowęzła – niech sobie po cichu gra i gada. Przynajmniej nie przegapimy jakiegoś ważnego komunikatu. Na bazie jest sklepik spożywczy, można w nim kupić najpotrzebniejsze rzeczy. Płaci się tutejszą walutą. Pożyczam ci 50 rubli, oddasz przy pierwszej wypłacie. Złotówki możesz wyjąć z portfela. Przydadzą się dopiero w Polsce. Monopolowy jest obok na osiedlu. Tępione są na bazie „pewexy”, czyli inaczej meliniarze.
Tak w dużym streszczeniu brzmiał instruktaż. Mieszkaliśmy zgodnie razem aż do końca jego kontraktu.
Mój współlokator miał w pokoju czarno-biały tranzystorowy telewizor. Oglądać można było wyłącznie programy po rosyjsku. W miarę oswajania się z językiem przekaz był coraz bardziej zrozumiały. Programy publicystyczne, wiadomości czyli Wriemia, filmy – nadawane według stałego rozkładu. Ustalona ramówka emitowanych przez telewizję audycji została wywrócona do góry nogami po strąceniu przez Rosjan na dalekim wschodzie samolotu pasażerskiego. Na wszystkie możliwe sposoby było nicowane naruszenie przestrzeni powietrznej ZSRR. W świetle przytaczanych argumentów reakcja władz w stosunku do „naruszyciela” była jak najbardziej zasadna. Samolot stanowił tak wielkie zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa, że trzeba było zestrzelić.
Na temat wiarygodności przekazywanych obywatelom informacji sami Rosjanie opowiadali dowcipy. W jednym z nich mowa była o zawodach na bieżni, które urządzili sobie we dwójkę amerykański prezydent Regan i sekretarz Breżniew. Wygrał oczywiście młodszy i sprawniejszy fizycznie Regan. Za to w sprawozdaniu agencji informacyjnej TASS relacja z tego wydarzenia brzmiała: „Miał miejsce bieg, w którym zmierzyli się towarzysze Breżniew I Regan.
Nasz zawodnik zajął wspaniałe II miejsce, a amerykański prezydent był przedostatni”.
Na jedno wychodzi, ale całkiem inaczej się słyszy.
Oprócz retransmisji programu pierwszego Polskiego Radia, podawania różnego rodzaju komunikatów, nasz „kaowiec” nadawał wieczorem Koncert Życzeń. W tak licznej grupie mieszkańców zawsze znaleźli się solenizanci. Do życzeń dołączał różne piosenki, ale nie było „koncertu” bez Casablanki. Daleko od domu, rodziny- słowa ; „w najdalszym kącie tego świata, dokąd cię rzucił twój wędrowny los, tęskniłeś zawsze do tej ziemi, na której nigdy nie brak trosk” nabierały innego wymiaru.
Do dzisiaj czuję sentyment do tego utworu.
Można było również przekazywać życzenia dla krewnych i znajomych w Polsce. Także w drugą stronę, na obczyznę. Polskie Radio emitowało nocą specjalny program dla pracowników Energopolu i ich rodzin. Skorzystałem z tej możliwości przesłania paru słów najbliższym. Moje życzenia autorzy audycji tak pięknie przeredagowali, że jeszcze długo po powrocie do kraju były wspominane.
Na wyposażeniu świetlicy w naszej bazie był projektor. Za to filmów do wyświetlenia jak na lekarstwo. Parę polskich i rosyjski horror „Wij”. Oglądany któryś raz z rzędu, bardziej śmieszył, niż straszył. Abstrahując od treści filmu, to jakby całowanie się z dorosłym niedźwiedziem; „ i smieszno , i straszno”.
Tekst i zdjęcia Eugeniusz Friede
Przypadkiem trafiłem na wspomnienia z Wielkich Łuków – prowadziłem w tej bazie radiowęzeł w latach 1979-80. Och – dużo by dodać do opowieści p. Eugeniusza !