Jak wędkuje się u Aborygenów?
Wędkowanie w Australii – Podczas mojej i żony dwumiesięcznej podróży po Australii, w czerwcu i lipcu tego roku popłynąłem na pięciogodzinny rejs na ryby na Wielką Rafę Koralową. Każdego dnia naszej podróży wysyłaliśmy do znajomych maile ze zdjęciami. Zamieszczam tu przeredagowanego takiego maila z opisem mojej wędkarskiej przygody.
Australia, 4 lipca 2013, czwartek, Airlie Beach, Schute Harbour, wyprawa wędkarska. Dojeżdżamy do Airlie Beach, gdzie okazuje się, że pierwszy wolny termin na wyprawę wędkarska jest we wtorek w przyszłym tygodniu. Przerzucamy się 10 km dalej na koniec cypla do Schute Harbour. W budce przy parkingu było biuro turystyczne, gdzie bez trudu, a była to już 11:00 wykupiłem rejs popołudniowy na zewnętrzne granice rafy. Przy okazji wykupiliśmy wycieczkę na jutro – Three Islands, na trzy wyspy archipelagu Whitsunday. Dokonaliśmy przedpłaty i udaliśmy się do portu szukać mojej motorówki. Przed wypłynięciem zapoznałem się ze sprzętem, zamocowałem statyw do kamery a o 13:00 wyruszyłem na wymarzoną wędkarska wyprawę na Wielka Rafę Barierowa.
Technika połowu różni się zasadniczo od tego co na wyprawach na bałtyckiego dorsza. Dostaje się tu swoja wędkę i przynęty ale tym poławia się tylko około kilogramowe ryby rafowe. Te największe łowi ktoś z obsługi i po zacięciu przekazuje wędkę wędkarzowi. Jeśli sztuka jest duża zapina mu specjalny pas z uchwytem na wędkę. Na początku podglądałem nieco naszych przewodników, ale oni łapali inną rybę. Jak się zorientowałem, pierwsze postoje miały dać jedynie przynęty na te większe sztuki. Gdy dopłynęliśmy na miejsce zwiększono nam obciążenie na naszych wędkach, bo tu głębokość dochodziła do 50 m. Taplaliśmy te nasze kije z zaczepionymi na nich kalmarami, od czasu do czasu wyciągając jakieś niewielkie kolorowe okazy. Koleś z obsługi zarzucił wędkę z rybą jako przynęta. Prawie natychmiast coś tak nieprawdopodobnie walnęło w jego kij, że ledwo utrzymał się na nogach. Opanował sytuacje i zawołał stojącego dalej od niego niż ja wędkarza i przekazał mu wędkę. Co ta ryba wyprawiała z nim to trudno opisać. Walczył z nią przez dobre 15 minut, kiedy nagle nastąpiło jeszcze większe uderzenie i wszystko się skończyło.
Z okrzyków zrozumiałem, że to był rekin. Nie mylili się, to był rekin, ale ze cztery razy większy ot tego, co na wędce. Odgryzł rybie wszystko, zostawiając głowę. Sytuacja z przekazaniem wędki z kolejną rybą się powtórzyła. Tym razem jeszcze dalej stojący kolega ją dostał. Pomyślałem, że oni chyba więcej zapłacili za ten rejs. Cholera żeby się urwał – życzyłem mu w myślach. Długo nie czekałem, ryba się spięła. Później nastąpiła dłuższa przerwa i tylko złapałem takie mniejsze sztuki na moją wędkę. Straciłem już nadzieję i kiedy przyszła kolej na mnie, tak mnie to zaskoczyło, że na włączenie i przekazanie kamery komuś było za późno. Ryba właściwie nie szarpała ale jak łódź podwodna odpływała w głębiny. Nasze bałtyckie dorsze to przysłowiowe Pikusie. Ciągnie się je jak worek ziemniaków. Tu ryba walczy i nie wiadomo właściwie, kto kogo ciągnie, o czym miałem się przekonać dopiero na zakończenie połowów. Moją sztukę udało się szczęśliwie uchronić przed zębami rekina i to jedyna większa zdobycz tej wyprawy do konsumpcji. Po kolejnym braniu, ale dużo mniejszej sztuki niż mojej ponownie przy jej wyciąganiu uderzył w nią rekin.
Złapałem kamerę aby nagrać agonie zmieniających się wędkarzy. Każdy wytrzymywał nie więcej niż pięć minut. Zanim przyszła moja kolej postanowiłem zmienić baterie w kamerze, bo była już na wykończeniu. Na ekranie pojawił się dziwny komunikat i nie dało jej się uruchomić. Cóż, jak pech to pech. Nagrania z tego wydarzenia nie będzie. Złapałem wędkę, umocowałem w zagłębieniu pasa i znaną sobie metodą na pompkę próbowałem wybrać trochę linki i pokazać rekinowi kto tu rządzi. Co ja zwinąłem z pięć metrów to ten cholernik wybrał dziesięć. Spuchłem chyba jeszcze szybciej niż moi poprzednicy. Tego nie dało się dłużej wytrzymać, szczególnie, że zestaw był dla praworęcznych a ja potrzebuję odwrotnego.
Za robotę wziął się staff i jemu udało się dociągnąć bestię na jakieś 30 metrów. Przekazał wędkę ostatniemu i wspólnie czterema rękami dociągnęli rekina pod powierzchnię. To co ukazało się obok burty zaskoczyło nawet obsługę. To bydle było tylko połowę krótsze od łodzi, miało najmniej 4 metry. Z powodu wielkości a przede wszystkim ochrony gatunku linkę odcięto a ryba machnęła ogonem i popłynęła w głębiny. Wszystkim trzęsły się ręce i nogi z emocji. Jako, że trwało to wszystko z 40 minut natychmiast zarządzono powrót do portu.
Zająłem się teraz kamerą, ta odpowiadała mi tylko komunikatem na ekranie – błąd twardego dysku, podłącz kabel lub wymień baterie. Cała radość z dzisiejszej wyprawy zaczynała ustępować przerażeniu, że 8 godzin materiału dotychczas nagranego z ponad miesiąca naszej podróży po Australii mogę stracić. Łzy zaczęły mi napływać do oczu, ale bałem się że wszyscy pomyślą, że to za rekinem. Dopływamy do portu i Gosia podczas robienia zdjęcia z moja zdobyczą wyczuła, że coś jest nie tak. Powiedziałem jej o moich rozterkach. – no dobrze ale opowiadaj jak było? – zaraz opowiem, teraz jedźmy, bo muszę wiedzieć co z kamerą. Na parkingu włączyłem naszą elektrownię, podłączyłem kabel do kamery i na ekranie pojawił się najpiękniejszy komunikat jaki dla mnie miało kiedykolwiek to urządzenie – trwa naprawianie błędu. Jak się wszystko naprawiło a kamera zaczęła normalnie funkcjonować odetchnąłem z ulgą i pierwsze co zrobiłem, pokazałem Gosi to co nagrałem zanim kamera odmówiła posłuszeństwa – moment ciągnięcia wielkiego rekina przez mojego poprzednika. Aż do końca opowieści po projekcji, jej dolna szczęka, a to u niej rzadkość pozostała nieruchoma w pozycji opuszczonej.