Niezwykły eksponat – Nie mogę narzekać na brak zajęcia. Nie mniej między realizacją zamówień internetowych i załatwianiem miejscowych wędkarzy zdarzają się mniejsze lub większe przerwy. Odrywanie się od podstawowych czynności powoduje zakłócenie rytmu pracy. Nie lubię, jak się za coś zabiorę żebym to musiał zostawić i gonić w inne miejsce. Co innego z pisaniem. Kartkę papieru i długopis można w każdej chwili odłożyć. Zaś w głowie ułożyć sobie dalszą narrację.
Moje ostatnie felietony były bardzo krótkie. Kilka zdań, żeby nie zanudzać czytelnika. Tym razem rzecz ma być nieco dłuższa. Wszystko to przez pochwały, jakie zebrałem od osób, do których trafiły wydane drukiem Opowiadania. Zostałem mile zaskoczony, że jednak ludzie czytają. Tylko niektórzy bezmyślnie oglądają obrazki w telewizorze. Bywa, że w dwóch jednocześnie.
Jak dalece sięgam pamięcią, to zdarzały mi się różne niewydarzone pomysły. W dzieciństwie błysnąłem wśród rówieśników niekonwencjonalnym sposobem poruszania się zimą. Dorośli mieli sanie ciągnione przez konie, koledzy sanki na sznurku, a ja poruszałem się psim zaprzęgiem. Był to w pełni profesjonalny napęd, gdyż jako pasażer mogłem poruszać się do szkoły lub na zakupy w dowolnym kierunku. Wszystko to dzięki przemyślności i cierpliwości w tresurze moich psów. Eskimoska sanna była wspominana jeszcze przez wiele lat po ukończeniu przeze mnie podstawówki.
I tak mi już zostało. W latach siedemdziesiątych miała się dobrze kultura studencka. Wtedy pojawili się Zaucha, Grechuta, Rodowicz, Sipińska i liczne kabarety. Elita, Tey, Rosiewicz i Hagaw. Założyłem również na swojej uczelni kabaret o nazwie Loszek. Nie wykluła się z niego żadna wielka potęga, ale byłem mile zdziwiony czytając materiały przygotowane na zjazd absolwentów zorganizowany w 20 lat po ukończeniu szkoły, że satyryczna inicjatywa przetrwała w Akademii przez kilka kolejnych lat. Cały czas pod tą samą nazwą.
W pracy zawodowej takie różne pomysły miały swoją nazwę: racjonalizacja i wynalazczość. Były z tego dodatkowe pieniądze. Uposażenie początkującego inżyniera w firmie państwowej mieściło się w przeciętnych dochodach. Te zaś były skrojone na miarę równych żołądków umysłowego i fizycznego. Do tego jedynym kapitałem na starcie było mieszkanie z firmy i zestaw mebli od teściowej. Jak i inni młodzi ludzie mieliśmy potrzebę być tu i tam. Bywać w gościnie i przyjmować odwiedziny innych. Wszystko to wiązało się z kosztami. Na promocyjnych zakupach również nie szło zaoszczędzić, bo ich po prostu nie było. Wszyscy byli zadowoleni, jak cokolwiek udało się kupić.
Niezwykły eksponat – Eugeniusz Friede
Wnioski racjonalizatorskie nie mogły dotyczyć zadań, które były przedmiotem obowiązków służbowych. Trzeba się było zdrowo nagłowić, żeby wymyśleć coś, co przynosiło profity firmie a nie było w żaden sposób przypisane do własnego zakresu obowiązków. Wiele z moich pomysłów było w ten sposób utrącane. Grunt to jednak się nie zniechęcać.
Ten sposób dorabiania skończył się z chwilą awansu na zastępcę dyrektora. Ścisłe kierownictwo zakładu było wyłączone z przywileju składania wniosków. Byłem od oceniania innych i pilnowania interesu firmy. Nikt mi nie zabronił być jednak nadal inżynierem. Podsuwałem swoje pomysły podwładny. Ich widok na osobiste profity eliminował opory w tworzeniu czegoś nowego. Szło łatwiej.
W nowych realiach wynikających z urynkowienia gospodarki przez reformy Balcerowicza firma padła. Trzeba było się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Spróbowałem zostać senatorem pierwszej kadencji. Bez efektu. Zdjęcia Skowrońskiej i Grządzielskiego z Lechem przesądziły sprawę. Mogłem się jedynie pocieszać, że dostałem w wyborach tyle głosów jak miałem podpisów na listach poparcia. Następny krok to spółka nomenklaturowa. Udało się powołać do życia Słubex Sp. Z o.o. Interesy wspólników okazały się jednak tak rozbieżne, że pozostało ratować się działalnością na własny rachunek. Każda zmiana formuły wymagała wgryzania się w przepisy. Siedziałem i uczyłem się Kodeksu Handlowego, obowiązków sprawozdawczych, rozliczeń z Zakładem Ubezpieczeń Społecznych, przepisów podatkowych. Co tu ukrywać, nie byłem za to hołubiony przez żonę. Na nią przypadało więcej obowiązków domowych.
Niezwykły eksponat – Eugeniusz Friede
W tym czasie nie było w Słupsku żadnego zakładu budowy kominków. Był czas, że szło nawet nieźle. Kolejka chętnych na pół roku do przodu. Śmigałem z ekipą również po okolicy: Darłowo, Miastko. Dla zajęcia czasu w czasie przerw technologicznych pracowała kuźnia produkując zestawy kominkowe, przecinaki, brechy, gwoździownice. Jedno z takich narzędzi pozostawiłem sobie. Czułbym się bez niego jak bez ręki. Skończyło się tanie kredytowanie budownictwa mieszkaniowego i skończyły pieniądze na kominki. Próbowałem coś tam jeszcze ratować na usługach budowlanych. Po wyczerpaniu wszelkich rezerw z lepszych czasów kolejna zmiana branży: handel artykułami spożywczo- przemysłowymi. Pracowaliśmy oboje. Po kilkanaście godzin dziennie przez wszystkie dni tygodnia. Dzieci były już trochę odchowane, nie mniej starsze miały wiele obowiązków ponad swoje lata. Najtrudniej miał najstarszy – Irek. Procentowało wpajane mu od maleńkości poczucie odpowiedzialności za młodsze rodzeństwo i poczucie rodzinnej wspólnoty interesów. I tak mu zostało do teraz.
Niezwykły eksponat – Eugeniusz Friede
Nie wiadomo kiedy zleciało nam w handlu 30 lat. Jak już pisałem, początek to jedzenie i chemia. Zmieniały się miejsca naszych punktów handlowych. Wynikało to głównie z kosztów wynajmu lokalu i widoków, że w danym miejscu będą przynosić ponad przeciętne obroty. Każdorazowa zmiana to dokładne rozpoznanie konkurencji, widoków na dłuższe zagrzanie miejsca. W tym czasie klienci nie kupowali z uwagi na gazetki lecz na poziom zaopatrzenia i jakość obsługi. Z różnych przyczyn nie było u nas najlepiej. W ramach kolejnej reorganizacji jeden ze sklepów zaproponowałem Irkowi. Wybrał największy i zadbał o to, żeby w nim było wszystko i zawsze. Zaczęło iść na tyle dobrze, że bez żadnych ubytków w rodzinnych dochodach zwinąłem całą resztę majdanu.
Niezwykły eksponat – Eugeniusz Friede
Pojawiły się pierwsze sklepy wielko powierzchniowe. Co raz trudniej było konkurować. Ratowaliśmy się sprzedażą alkoholu i czasem otwarcia. Zacząłem szukać czegoś nowego. Dosyć przypadkowo kupiliśmy dom, gdzie poprzedni właściciel prowadził sklep wędkarski. Dało to początek Jaxon Clubowi. Przez kilka lat konsekwentnego aż do bólu trzymaniu się przyjętej pierwotnie koncepcji udało się wypromować to osiedlowe miejsce na chętnie odwiedzane przez wędkarzy. Naszą pozycję ugruntował Internet i tutaj znowu muszę wspomnieć o Ireneuszu. Czuję chwilami pretensje do siebie, że rzadko kiedy przekazuje mu za wszystko co zrobił przez te lata dobre słowo. A zasłużył na to jak mało kto.
Miało być o niewydarzonych pomysłach a zebrało się na zwykłe wspomnienia. Jest jednak coś co stało się impulsem do pisania. W trakcie wiosennych porządków trafiłem na zdjęcie piramidy do ekspozycji warzyw i owoców ustawionej w naszym sklepie osiedlowym przy ulicy Jana Kazimierza 20. Doczekała się nawet anonsu prasowego zmarłego niedawno Zbigniewa Mareckiego. Wbrew oczekiwaniom produkty w niej przechowywane psuły się szybciej niż trzymane na regale. Swoją rolę jednak spełniła. Była to jedyna piramida, która została zamontowana w całym mieście. Spotkałem się również z opinią, że to ustrojstwo to piramidalna głupota. Amerykanie wyprzedzili nas z reklamą. Nie ważne jak mówią, ważne że coś wzbudziło zainteresowanie. I o to chodziło pomysłodawcy. Piramida już była i nie miałoby sensu ustawiać nowej przed sklepem wędkarskim. Ale postawiłem silnik elektryczny do łodzi wraz z akumulatorem. Nowych nie ma w Poznaniu, ale muzealny zestaw Minn Kota wraz z akumulatorem z demobilu również powinien podziałać na wyobraźnię.
Niezwykły eksponat – Eugeniusz Friede
Zestaw jak każdy obiekt w naszym muzeum ma swoją historię. Trafił do mnie od Aleksandra Aziukiewicza. Olek jest autorem jednego z rozdziałów Opowiadań o swojej zsyłce do Kazachstanu. Od kilku lat jeździmy razem na ryby. Często gęsto na jezioro Jasień. Raz, że nam się tam bardzo podoba, a dwa to przez dostępność łódki, której użyczał nam gospodarz za rozprowadzane zezwoleń. Długi czas pływaliśmy na wiosłach, aż kiedyś kolega przypomniał sobie, że ma silnik elektryczny. Pływanie po tym uroczym akwenie stało się jeszcze bardziej bajkowe. Po jakimś czasie w Minn Kocie wysiadły biegi. Aleksander kupił nowy silnik i przy okazji własną łódkę. Odradzałem mu to jak mogłem, ale się uparł. Mówią – kto bogatemu zabroni. Znajomy elektryk samochodowy naprawił uszkodzony silnik. Co prawda ma teraz tylko po jednym biegu do przodu i do tyłu. Ale lepiej źle płynąć na silniku, niż dobrze wiosłować. Akumulator samochodowy jest z demobilu, ale kręci. Wystarczy, żeby zademonstrować na czym polega poruszanie się po wodzie. Większość wędkarzy nie tylko że nie miała własnego silnika, ale nawet nie widziała go z bliska na oczy. Obrazek też nie do wszystkich przemawia. Ale co tu się dziwić, jeśli wielu klientów musi zobaczyć jak wygląda 1 metr. Ciężarek musi wziąć do ręki, bo gramatura 20, 30 czy 40 gram mu nic nie mówi. Bym się może i nie dziwił kobietom, ale na mężczyzn wędkarzy to patrzę z politowaniem. Przecież jednostki miary były w programie szkoły podstawowej. Nie chce mi się wierzyć, żeby jej nie skończyli.
Tekst i zdjęcia Eugeniusz Friede